Część 4. Ciąg dalszy relacji wyprawy „Accu-Chek Ecuador Diabetics Expedition 2010”

Ekwadorska dżungla – zapraszamy do kolejnej części relacji z „Accu-Chek Ecuador Diabetics Expedition 2010”

2 listopada 2010 o 15:57
 27 - 29.07.2010r. 

Mijają kolejne dni, a prognozy pogody nie są pocieszające. Na Chimborazo panują ciągle złe warunki. Miejscowi dziwią się, że o tej porze roku są tak duże opady deszczu (a w górach śniegu) i jest tak niska temperatura. Do nas z kolei dochodzą informacje o śmiertelnych ofiarach chłodu w Peru. Wynika to z faktu, że kraje Ameryki Południowej nie są przygotowane na takie spadki temperatur, przez co ich mieszkania nie mają żadnego ogrzewania.

My też już mamy trochę dość zimna. Tym bardziej, że przylecieliśmy na Równik z myślą o tzw. ciepłym kraju i postanawiamy zmierzyć się z surowymi warunkami, jakie „oferuje” dżungla. Jesteśmy ciekawi, jak diabetyk z wyprawy Accu-Chek poradzi sobie w takich warunkach.


Jako miejsce spotkania z dżunglą amazońską wyznaczamy miejscowość Misahualli. Z Quito przemieszczamy się na południowy wschód. Po drodze nie możemy wyjść z podziwu jak zmienia się krajobraz i jak rośnie temperatura. Z dalekobieżnego autobusu wysiadamy po ok. 6 godzinach. W miejscowości Tena uderza nas parne i ciepłe powietrze typowe dla tego klimatu. Szybko przebieramy się w letnie rzeczy i rozkoszujemy się ciepłem. Kilkanaście minut później jesteśmy już w nieco mniej komfortowym autobusie wypełnionym głównie ludźmi wracającymi z targu. Tuż przed odjazdem kupujemy na pobliskim straganie „ekwadorski, autobusowy posiłek” i ruszamy. Z każdym kilometrem widzimy, za oknami jak przenosimy się w inny świat. Domy na palach, dzieciaki biegające przed tymi domami w pogoni za piłką czy obręczą od roweru. Pojawia się coraz więcej roślin tropikalnych. Drogę umila nam człowiek przebrany za klauna, opowiadający jakieś historie o życiu małżeńskim. Musi być dowcipny, ponieważ w krótkich odstępach czasu wybuchają salwy śmiechu. Kulminacyjnym punktem jego popisu jest włożenie ok. 10 cm gwoździa do nosa. To niestety już nie wszystkim się podoba. No i po co ten cały pokaz? Na koniec klown rozdaje po kilka cukierków wszystkim pasażerom i po chwili przechodzi po autobusie, aby zebrać za te cukierki pieniądze lub zabrać ze sobą cukierki, które nie znalazły nabywców.

Wreszcie docieramy do Misahualli. Na ryneczku witają nas skaczące swobodnie po drzewach i biegające po skwerach małpy – kapucynki. Spora ich liczba zadomowiła się w tym miejscu i stanowią one niemałą atrakcję dla przyjeżdżających tu turystów.


W pierwszym lepszym biurze wykupujemy dwudniowy pobyt na łonie natury. Jest to konieczne, gdyż nie sposób jest wybrać się do dżungli bez przewodnika. Właścicielka biura jest Francuzką, która wyszła za mąż za Ekwadorczyka. Włada trzema językami, więc w ustaleniu szczegółów naszej wyprawy nie ma kłopotu. W biurze zostajemy zaopatrzeni w kalosze, gdyż teren, po jakim będziemy się poruszać jest podmokły, a niebezpieczeństwo ukąszenia przez pająki i węże pełzające po ziemi jest całkiem realne. Późnym popołudniem ruszamy łodzią motorową do bazy noclegowej w dżungli. Z tego miejsca rusza większość wypraw. Warunki są surowe, ale takiego właśnie „komfortu” tutaj się spodziewaliśmy. Spać będziemy na drewnianych pryczach, nad którymi wiszą moskitiery. Wieczorem przy blasku świecy i licznie wysypanych nad naszymi głowami gwiazd przychodzi Ilonie zmienić fiolkę z insuliną i zestaw infuzyjny (wkłucie). Trochę obawia się warunków, w jakich musi to robić, ale cała operacja się udaje. Zapadamy w sen.

Rano jemy śniadanie i jeszcze z dwoma Francuzami oraz przewodnikiem, jego żoną i francuskim studentem-wolontariuszem ruszamy w naszą wędrówkę. Początkowo przemieszczamy się w górę rzeki Napo, później opuszczamy łódź i pnąc się po dość stromym zboczu wdzieramy się w głąb lasu równikowego.


W trakcie naszej wędrówki, przewodnik opowiada nam o życiu w dżungli, o przystosowywaniu się ludzi do tych trudnych warunków i korzystaniu z tego, co to środowisko może dać człowiekowi. Co pewien czas zatrzymujemy się, aby obejrzeć drzewa, czy rośliny, które mają właściwości lecznicze lub z których można wykonać przedmioty pomagające funkcjonować człowiekowi w dżungli. Dowiadujemy się, które rośliny pomagają goić się ranom, które łagodzą bóle brzucha, a z których robi się truciznę na groty dzid używanych do polowań. Sprawdzamy twardość drzew, z których robi się pływające czółna i z  których robi się meble.

Po czterech godzinach docieramy do wioski, w której są dwa domy na palach, szkoła oraz boisko do piłki nożnej i siatkówki. Mieszkańcy tej wioski głównie zajmują się zbieraniem i suszeniem kawy oraz uprawą bananów. Ponieważ są wakacje, udaje się zorganizować dla nas nocleg w jednej z dwóch izb lekcyjnych. Miejscowe dziewczyny, nad rozłożonymi na ziemi materacami, zawieszają moskitiery. Po zjedzeniu obiadu udajemy się nad wodospad, aby zażyć kąpieli. Jak na wartką rzekę, woda okazuje się całkiem ciepła. Ten punkt programu okazuje się fantastycznym wydarzeniem. Po powrocie mamy trochę spokojnego czasu, który Ilona wykorzystuje do nauki hiszpańskiego języka. Wiszące w szkole tablice z podpisanymi obrazkami są doskonałym dla niej materiałem dydaktycznym. Wieczorem przy głosach cykad zasiadamy do kolacji, którą przygotowała żona przewodnika. Podczas tego polsko-francusko-ekwadorskiego wieczoru nasuwają się refleksje dotyczące życia tych ludzi. Jest ono bez wątpienia bardzo ubogie, prymitywne i wypełnione pracą od rana do wieczora. Jednak w ludziach tych można dostrzec pogodę ducha, radość życia i optymizm, czego nam Europejczykom czasami brakuje.
 
Kolejny nasz dzień rozpoczyna się bardzo wcześnie, bo z początkiem piania kogutów. Próbujemy dosypiać między kolejnym odgłosem tego dokuczliwego ptactwa. Po śniadaniu ruszamy na ścieżki dżungli. Naszym celem jest muzeum życia pierwotnego ludu zamieszkującego dżunglę oraz park - zoo, w którym żyją zwierzęta zamieszkujące dżunglę. Ponieważ przemierzając las równikowy nie mieliśmy okazji zobaczyć zwierząt, tutaj uzupełniamy swoją wiedzę na temat fauny tego regionu świata. Pod koniec dnia ruszamy w górę rzeki do miejsca, w którym rozpoczęliśmy naszą wędrówkę.

Ze względu na dużą wilgotność powietrza obawialiśmy się o nasz sprzęt elektroniczny. Jednak tym surowym, tropikalnym warunkom, zarówno pompa Accu Chek Spirit i glukometr Accu Chek Go oraz aparat fotograficzny Canon EOS 50D oparły się znakomicie. Dzięki sprzętowi ACCU-CHEK Ilonka bezpiecznie przebyła  zaplanowana trasę, a CANON pozwolił nam uwiecznić piękno tego miejsca i nasze przygody.

Wracamy z ciekawymi wrażeniami jednak nie kompletnie nasyceni. Mieliśmy nadzieję dotrzeć do bardzo prymitywnych plemion, ale to okazało się niemożliwe w tym regionie. Tę przygodę pozostawiamy sobie na kolejną wyprawę naszego życia.Teraz przed nami Chimborazo.

Wyprawa „Accu-Chek Ecuador Diabetics Expedition 2010” była sponsorowana przez Roche Diagnostics Polska, dystrybutora glukometrów i pomp insulinowych marki Accu-Chek.

Sponsorem wyprawy Ilony Kwarty był Accu-Chek relację publikował "MAM PASJĘ".

Więcej zdjęć z wyprawy w albumie: http://www.facebook.com/album.php?aid=28617&id=120403684636572

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz