Część 2. Ciąg dalszy relacji wyprawy „Accu-Chek Ecuador Diabetics Expedition 2010”

21.07.2010r.

Rano pobudka o godz. 6.00. Cukier dużo za wysoki (280mlg/DL). Ilona zbija go podając 3j. + 1,5j. przedłużonej na 3 godz. Przed skromnym śniadaniem dostrzykuje sobie 3j. Pomimo planowanego wysiłku musi podawać sobie więcej insuliny, gdyż górskie doświadczenia w tym zakresie pokazują, że w związku z niższym ciśnieniem powietrza na wysokościach powyżej 4000 m n.p.m., pompa podaje mniej insuliny, niż jest to zaprogramowane. Wychodzimy ok. godz. 7.00 – właśnie wstaje słońce.

Dzięki znajomości podstaw języka hiszpańskiego Ilony, od chłopaka prowadzącego schronisko dowiadujemy się, że na szczyt wiedzie wiele ścieżek, ale najbezpieczniej jest iść ścieżką oznaczoną kamiennymi kopczykami. Jak za chwilę się już okazuje, nie jest to takie proste i oczywiste.

Droga na szczyt, z typowej górskiej ścieżki, szybko przeistacza się w skalną wspinaczkę bez zabezpieczeń. Niby nie są to duże trudności techniczne, ale chwila nieuwagi może spowodować upadek z niemałej wysokości w rumowiska skalne. W niektórych momentach wspinaczka przypomina Orlą Perć w naszych Tatrach tyle tylko, że bez łańcuchów. Na szczęście pogoda dopisuje. Po 2 godz. wspinaczki trafiamy na dwóch Izraelczyków, którzy wychodzili przed nami. Chcemy gratulować im zdobycia szczytu, ale dowiadujemy się, że zrezygnowali ze zdobywania, gdyż wyżej jest ślisko i niebezpiecznie, a ich obuwie nie do końca zapewnia im bezpieczne wspinanie.
Nie jest to dobra wiadomość, ale wspinamy się dalej.

Przed nami śnieżny trawers przez żleb. Patrząc w dół nasza wyobraźnia próbuje podpowiedzieć, co byłoby, gdyby śnieg się osunął........ Szybko oddalamy te myśli od siebie.
Pojedynczo przechodzimy ten ok. 30m odcinek. Po bezpiecznym przejściu i emocjach Ilona mierzy sobie cukier i tym razem jest on w bezpiecznych granicach tj. 168 mlg/DL. Zjada drobną przekąskę i wstrzykuje insulinę. Dobrze, że pompa Accu-Chek Spirit nie zawodzi :)
Dalsza część wspinaczki to skalne przejścia o różnej trudności. Po raz kolejny przerażają nas trawersowe skalne przejście nad żlebem, który kończy się przepaścią ok. 300 m niżej. Zbieramy siły - te psychicznei fizyczne, i stawiając z wielką ostrożnością każdy krok oraz badając często odłamujące się skalne „chwyty" pokonujemy kolejne metry wulkanicznego zbocza. Zmęczenie narasta, wysokość daje się odczuć w tętniącym bólu głowy, a szczytu nie widać. Schodząca 3 osobowa grupa Niemców z przewodnikiem dodaje nam otuchy,że to już nie daleko. Wiemy z własnego doświadczenia, że schodzącym łatwiej jest to mówić :)

Z piętnastu minut, o których nas zapewniali, robi się 0,5 godz. Wreszcie widzę krzyż na szczycie. Wołam do Ilonki, że to już tutaj! Lekko znużona ciągnącymi się bez końca skalnymi „schodami" o nieludzkich stopniach, nabiera siły i staje obok mnie na Iliniza Norte 5126 m n.p.m.. Wulkan zdobyty! Nareszcie wspaniałe widoki z wierzchołka. W oddali dostrzegamy na wschodzie wulkan Cotopaxi i na południu Chimborazo – kolejne cele naszej podróży. Teraz marzymy o takiej właśnie pogodzie podczas zdobywania tych wulkanów. Wiemy bowiem, już z pobytu na Alasce, że pogoda może przekreślić każdy, misternie przygotowany plan. Pamiątkowe zdjęcia i schodzimy w dół. To jednak ciągle ta sama góra zniebezpiecznymi skalnymi zboczami i topniejącym już śniegiem, który razem z piachem wulkanicznym tworzy błoto poślizgowe. Odnalezienie właściwej – tej najbezpieczniejszej ścieżki - wielokrotnie okazuje się podobne do tropienia dzikich zwierząt w dżungli. Minimalne ślady ludzkich stóp oraz z rzadka poukładane kopczyki z kamieni, prowadzą nas – tym razem inną drogą – w dół, na szczęście do schroniska.

Ok. 14.00 jesteśmy na miejscu. Schronisko jest już puste. Po wypiciu herbaty, zabieramy co nasze (po kilkanaście kilogramów na plecy) i schodzimy w dół. Tym razem z całym naszym górskim dobytkiem schodzimydo samego El Chaupi. Jak się okazuje przejście kilkunastu kilometrów, które podchodziliśmy i które przejechała wioząca nas pod górę ciężarówka, zabiera nam 3 godziny. Ten wysiłek połączony z wysiłkiem zdobywania szczytu okazuje się dla Ilonki zbyt ciężki. Na 2 kilometry przed miasteczkiem, jej organizm wyraźnie słabnie i buntuje się na zadawany wysiłek odmawiając kompletnie posłuszeństwa. Ponieważ zaczyna się ściemniać nie możemy czekać do pełnego powrotu jej sił. Zakładam na siebie z przodu jej plecak i jak ten wielbłąd idę w dół :) Zbawienną okazuje się dla nas rodzina wracająca z prac rolnych, która podwiozła nas ostatni kilometr.Na dole znajdujemy nocleg z kolacją i śniadaniem za jedyne 11$ od osoby. Zapadamy w sen jak głazy.

Przemek i Ilona


Sponsorem wyprawy Ilony Kwarty był Accu-Chek relację publikował "MAM PASJĘ".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz