Część 3. Ciąg dalszy relacji wyprawy „Accu-Chek Ecuador Diabetics Expedition 2010”

Część 3. 
22-23.07.2010r

El Chaupi godz. 7.00

Obudziło nas pianie kogutów. El Chaupi to rolnicza wieś, dlatego widok i odgłosy konia, krowy, kur i kogutów nie są tu rzadkością. Po zjedzeniu śniadania pakujemy plecaki, żegnamy się z miłą gospodynią i idziemy na przystanek autobusowy (a w zasadzie miejsce przy sklepie, gdzie zatrzymują się autobusy). Nikogo nie pytamy, o której odjeżdża, bo autobusy pojawiają się tutaj co pół godziny.
Dojazd do Machachi – miejsca, z którego można dostać się do Parku Narodowego Cotopaxi, zajmuje nam ok. pół godziny. Z wielu propozycji zawiezienia nas do schroniska pod Cotopaxi kształtujących się od 35-45 $, wybieramy  chłopaka, który nie wygląda na zawodowego „taksówkarza”. Zgadza się nas zawieźć do tego schroniska za 20 $. Niestety u bram parku dowiadujemy się, że on nie może wjechać na teren PN Cotopaxi, gdyż nie posiada odpowiedniej licencji, o czym on sam nie wiedział, że takie pozwolenie będzie potrzebował. Jesteśmy wściekli, ponieważ zażądał od nas zapłaty całości kwoty, pomimo, iż pokonał dopiero 1/10 części zaplanowanej drogi do schroniska. Płacimy mu więc tylko 5 $ i przesiadamy się na dalszą cześć drogi do kolejnej kamionety (samochód osob.-cięż.), tym razem licencjonowanej. Za 30 $ (wg cennika z parku Cotopaxi) wiezie nas jeszcze ok. 1,5 godz. (kilkanaście km) wyboistą drogą po pięknym Parku Narodowym Cotopaxi do najwyżej położonego miejsca, gdzie można dotrzeć samochodem. Po drodze kierowca zatrzymuje się, aby pokazać nam płytkie i rozległe jeziorko z przepięknym widokiem na wulkan Cotopaxi, które jest wielką atrakcją tego parku. Z parkingu, dokąd dojechaliśmy, ruszamy pod górę po osuwającym się spod nóg piachu wulkanicznym. To mało przyjemne wspinanie zajmuje nam 2 godz.

W schronisku panuje sympatyczny gwar. Zajmujemy na poddaszu prycze i schodzimy na kolację. Przy stoliku obok nas 6-osobowa grupa Niemców wsłuchuje się w łamaną angielszczyznę ekwadorskiego przewodnika, który objaśnia jak wyglądać będzie jutrzejszy dzień, a właściwie noc i poranek – czas zdobywania Cotopaxi. Wśród słuchających na przemian pojawia się na twarzach skupienie i wybuch śmiechu wynikający z dowcipnych komentarzy. Atmosfera generalnie przesiąknięta jest luzem podszytym lekkim napięciem.
Jest 19.30. Kładziemy się spać. Zamierzamy wstać o 23.30, aby ok. 0.30 wyjść, zaraz za pierwszymi grupami. Na tę górę nie braliśmy przewodnika, bo droga nie jest skomplikowana i każdego dnia jest kilka grup wchodzących z przewodnikami. Zatem można podążać ich śladem.

Noc jest koszmarna. Kiedy zapada cisza w schronisku do naszych uszu zaczyna docierać świst wiatru smagający poszycie dachowe. Z minuty na minutę siła wiatru wydaje się wzrastać. Nie mogę spać, mam wrażenie, że coś staje na przeszkodzie naszym zamiarom. Nie chcę dopuszczać do siebie tej myśli, ale niesłabnący wiatr, jak mantra, tę myśl w mojej głowie przywołuje. Nie pytam Ilony czy śpi, bo obawiam się, że gdyby spała, to ją obudzę. Wreszcie zasypiam. Jak się okazało nie na długo. Budzi mnie mój zegarek. Jestem nieco zmęczony. Jak się okazało mój „małżeński śpioch” tym razem miał też „łamany” sen.
Ubieramy się w kolejne warstwy naszego górskiego ekwipunku wsłuchując się w odgłosy świszczącego na zewnątrz wiatru.  Zjadamy lekki posiłek i ok. 0.30 ruszamy.

Niebo jest bezchmurne. Jest chłodno. Wiatr, który znaliśmy do tej pory tylko z odgłosów, teraz pokazuje nam swój pazur. Nie jest to nic przyjemnego.Przed nami są już dwie grupy.

Pierwszy etap wspinaczki to ścieżka wijąca się między kamieniami i małymi skałkami. Szybko przeobraża się ona w piaskową pustynię, która jest niczym innym, jak tylko piachem i pyłem wulkanicznym. Chodzenie po tym podłożu jest uciążliwe, ponieważ teren ten, kojarzący nam się z księżycowym, usuwa się spod nóg. Energia wkładana w każdy krok nie przekłada się bezpośrednio na pokonywanie kolejnych metrów wysokości. Do tego dochodzi wiatr. Jest on na tyle silny, że nie tylko utrudnia samo wspinanie, ale skutecznie odrywa z ziemi piach wulkaniczny, unosząc go i wciskając w każdy zakamarek. Ten pył wulkaniczny mamy wszędzie: w kieszeniach kurtek, między kurtką a polarem, w rękawiczkach, w stuptutach, w ustach, między zębami, a nawet w gałkach ocznych. (Ilona jeszcze przez kolejne dwa dni czuła piasek w oczach).

Czegoś takiego wcześniej nie przeżyliśmy. Po kolejnej godzinie wspinaczki chcę udokumentować kawałek naszego wspinania na kamerze. Kamera jednak odmawia posłuszeństwa. Jak się później okazało wiatr wcisnął piasek również pod kurtkę, gdzie miałem ukrytą kamerę i skutecznie unieruchomił osłonki obiektywu, które odsłaniały go podczas jej uruchamiania.
Po ok. 2 godz. dochodzimy do granicy lodowca. Pogoda jest na tyle fatalna, że Ilona nie jest wstanie wyciągnąć glukometru. Wydaje się jej, że cukier ma w normie, wiec odpuszcza sobie jego badanie.
Ze sporym wysiłkiem zakładamy raki i wiążemy się liną. Początek lodowca jest trudny do wspinaczki. Podłoże jest skalno-lodowe. Wiatr jest niezmiennie uciążliwy. Nic nie ubywa z jego siły, a w miarę wysokości nawet jej przybywa.

Ponieważ podczas schodzenia z Base Camp’u pod McKinleyem w zeszłym roku, przeżyliśmy na grani wiatr o sile ok. 100 km/h, to jeszcze się nie załamujemyWarunki są trudne, ale ja nie mogę oprzeć się robieniu zdjęć. Przecież "dźwigam" na sobie mojego ulubionego Canona 50D, czego Ilona nie może zrozumieć. Mam obawy jak ten sprzęt poradzi sobie w takich warunkach. Jednak okazuje się, że nie zawodzi, dzięki czemu mamy niezapomnianą pamiątkę w postaci wielu zdjęć. 

Drepcząc krok po kroku zauważamy, że światełka czołówek grupy przed nami, zamiast się piąć do góry zmierzają ku dołowi. Okazuje się, że przewodnik schodzi z dwoma osobami, dla których wysokość stała się zbyt uciążliwa. Choć ciężko oddychając i walcząc z wiatrem, idziemy do przodu. Nieoczekiwanie po kilkudziesięciu minutach kolejna grupa wycofuje się ze zdobywania wulkanu. Przewodnik przechodząc obok nas sugeruje, żeby się wycofać ze względu na zbyt silny wiatr. Ciężko nam podjąć tę decyzję, bo ciągle marzy nam się zobaczyć osławiony krater tego wulkanu. Jednak chwile później schodzą dwaj Izraelczycy z przewodnikiem. Przekonują nas do odwrotu. Spoglądamy w górę i patrzymy, co dzieje się powyżej nas. Ostatnie światełka, które dotąd niestrudzenie pięły się w kierunku szczytu wydają się zmierzać w przeciwnym kierunku. Dociera do nas myśl, która nie pozwalała mi tej nocy zasnąć. Na drodze do naszego celu staje przeszkoda, której nie damy rady pokonać. Musimy podjąć decyzję o odwrocie. Długo się nie zastanawiamy, gdyż stanie w miejscu w takim wietrze nawet przy niewielkiej niskiej temperaturze momentalnie wychładza organizm.
Zaczynamy schodzić w dół. Teraz widzimy, jakie jest nachylenie stoku i jakie szczeliny lodowe ominęliśmy wspinając się.

Dla naszego złego psychicznego poczucia z niespełnionego marzenia, dochodzi jeszcze jedno. Wyprzedza nas ostatnia grupa, która była najwyżej, a która również podjęła decyzję o schodzeniu. Na górze zostajemy sami.

Dochodzimy do granicy, gdzie śnieżny lodowiec przechodzi w zlodowaciałą skorupę przemieszaną ze skałą. Nasze raki, które przeszły już trochę gór, na tym stromym zejściu nie wbijają się pewnie w to podłoże. Ilona traci pewność siebie. Podejmuję decyzję, że będziemy schodzić wzajemnie asekurując się. Jedno z nas wbija solidnie czekan i raki, a drugie schodzi w dół na długość liny, którą jesteśmy związani. Potem zmiana. Takie schodzenie, choć długotrwałe, daje Ilonie odrobinę spokoju. Jednak nie na długo. Okazuje się, że w ciemnościach i stresie zboczyliśmy ze ścieżki, która słabo widoczna na tym twardym podłożu „uciekła” nam spod nóg. Choć jestem pierwszy raz na tej górze to wyczuwam, że jesteśmy już w okolicach miejsca, gdzie będziemy zdejmować raki. Ilonę dopada chwila słabości. Pocieszam ją, że wiem, gdzie jestem i że za kilkanaście metrów wrócimy na ścieżkę. Na nasze wspólne szczęcie tak właśnie się staje. Po zdjęciu raków i liny schodzimy po osypującym się piachu wulkanicznym. Ni stąd ni z zowąd zaczyna nas wyprzedzać dwójka schodzących. Okazało się, że schronili się w jakiejś lodowej jamie oczekując świtu, gdyż ich schodzenie stało się niebezpieczne w momencie, gdy w jednej czołówce wyczerpały się baterie, a drugą wiatr bezczelnie „zabrał” na własność, zdzierając ją z głowy. I ten sam wiatr nie odpuszcza i nasze twarze ponownie smagane są piachem. Teraz już się przejaśnia i w oddali pojawia się dach schroniska. Już się czujemy bezpiecznie. Tutaj już nie ma gdzie spaść. Przy schronisku jesteśmy o 7.00. Jeszcze jedna zła wiadomość: 310 mg/Dl !!! Ilona zbija to kilkoma jednostkami insuliny. Dobrze, że tym trudnym warunkom oparł się Ilonki Glukometr i pompa insulinowa. Accu-Chek górą! :)

Te 6 godzin na Cotopaxi, to kolejna lekcja pokory dla majestatu gór i siły natury. Tej nocy wszyscy wspinający się (ok. 20 osób) musiało pokornie opuścić stok tego pięknego wulkanu. To jedyne dla nas pocieszenie. Jednak nie czujemy goryczy porażki, bo samo dążenie do jakiegoś celu już jest piękne i daje poczucie życiowego spełnienia.
Ok. 11.00 opuszczamy schronisko łapiąc „okazję” (wracający przewodnik z dwoma Izraelczykami) i wracamy do Quito.

Wyprawa „Accu-Chek Ecuador Diabetics Expedition 2010” była sponsorowana przez Roche Diagnostics Polska, dystrybutora glukometrów i pomp insulinowych marki Accu-Chek.

Zdjęcia z wyprawy możemy podziwiać dzięki firmie Canon, która użyczyła wysokiej klasy aparat z obiektywem do udokumentowania całej ekspedycji.



Sponsorem wyprawy Ilony Kwarty był Accu-Chek relację publikował "MAM PASJĘ".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz